Timanfaya – spacer po księżycu

Park Narodowy Timanfaya (hiszp. Parque Nacional de Timanfaya) to leżący na Lanzarote teren wielkiej erupcji wulkanicznej z XVIII w. W ciągu 6 lat erupcji z kilkuset małych wulkanów wypłynęły rzeki lawy, zalewając sporą część wyspy. Wyspa była wtedy oczywiście zamieszkana, działało rolnictwo, uprawiano winorośl. Dla mieszkańców wybuchy wulkanów były katastrofą. Do tej pory można znaleźć winnice, w których krzewy winogronowe rosną w dwumetrowych dołkach, wygrzebanych przez rolników w wulkanicznej lawie.

Symbolem wyspy jest figurka diabła, wymyślona przez Cesara Manrique.

Symbol parku

Sam park nazywany jest czasem Górami Ognia (Montañas del Fuego). My używaliśmy nazwy “spacerować po księżycu”, wymyślonej przez lokalnego przewodnika wycieczek, z którym zwiedzaliśmy okolice. Ogólnie teren parku jest ściśle chroniony. Prowadzą przez niego bardzo nieliczne drogi asfaltowe, z których nie można zjeżdżać. Większość standardowych wycieczek kończy się i zaczyna w restauracji El diablo w środku parku. My wybraliśmy inną opcję. Wraz z przewodnikiem przemierzyliśmy pieszo kilkukilometrową trasę po parku i jego wulkanach.

Księżycowy krajobraz
Stożek jednego z wulkanów
Tunel lawowy
Wędrowanie po wulkanach wpływa na apetyt
Wracamy

Wycieczkę po wulkanach organizował przewodnik z CanaryTrekking. Polecamy!

Jaskinie w Rumunii

Jaskiń to po rumuńsku pestera. W Rumunii jest ich od groma i trochę. Niektóre malutkie, inne na parę godzin zwiedzania.

Tych małych jest sporo w Wąwozie Sighistel. Podobno około 50 (?). Idąc w górę strumienia nietrudno dostrzec co najmniej kilka. Sam wąwóz jest fajnym miejscem na relaksujący biwak. Miejsca na namioty dużo, strumień, osłona od wiatru. Wystarczy minąć wioskę i jechać wzdłuż strumienia. Do jaskiń najłatwiej dotrzeć brodząc w strumieniu.

Spacer wąwozem Sighistel

Rumunia oferuje również cały szereg dużych jaskiń, przygotowanych do zwiedzania. Oznacza to, że trzeba zapłacić za bilet (raczej niewiele), ale w jaskini będzie przewodnik, oświetlenie i poręcze.

Takich dużych jaskiń zwiedziliśmy kilka.


Pestera Bolii to jaskinia w okolicach Petroszan. Znana z tego, że odkryto w niej pozostałości siedlisk człowieka pierwotnego. Nam utkwiła w pamięci z powodu kolorowego oświetlenia i plakatu z Gandalfem. Ogólnie warto.

Pestera Bolii i kolorowe mostki
Gandalf tam był. Biały kieł też.

Pestera Poarta lui Ionele to jaskinia w południowej części Apuseni, niedaleko Garda de Sus. Nas trochę rozczarowała. Brak jakieś znaczącej szaty naciekowej czy spektakularnych kawern. Za to jakiś lokales prawie powybijał nam oczy kijkiem do selfie. Trochę go za to strollowaliśmy. Obraził się i przestał.

Pestera Poarta lui Ionele

Jaskinia Niedźwiedzia (Peştera Urşilor) to dla mnie numer jeden spośród rumuńskich jaskiń, które widziałem. Na wejście do środka trzeba zaczekać w kolejce, bo ludzi sporo. Warto! W środku całe kilometry sale z bogactwem stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów. A na końcu niedźwiedź. Pewnie nie miał latarki…

Szkielet niedźwiedzia

Trasa po Norwegii

Poniżej jest trasa, którą przejechaliśmy w 2018.

Start z Warszawy, do Hansa Park w Niemczech. Potem Hirtshals w Danii i prom do norweskiego Kristiansand. Dalej Preikestolen, Lyse Fjord. I na północ.

Na tracku oznaczone są ciekawe miejsca – lodowce, wodospady itp. 

Mieliśmy dotrzeć sporo dalej, ale na wysokości lodowca Folgefonna stwierdziliśmy, że nie ma sensu walczyć z ustawicznym deszczem i zrezygnowaliśmy z dalszej jazdy na północ. Jeszcze tam wrócimy.

Byliśmy za to w Oslo, Kopenhadze oraz duńskiej wyspie Mon.

Powrót z Rumunii

Wycieczka Dyskoteką do Rumunii musiała zostać skrócona z powodu awarii skrzyni biegów. Zaczęło się od wchodzenia skrzyni w tryb awaryjny. Auto wyświetlało zielone M+S i ruszało i jechało używając tylko 3-ciego biegu. Słabo. Dało się jechać, bo błąd występował sporadycznie. Zdecydowaliśmy jednak nie pchać się w wysokie góry, tylko znaleźć mechanika i naprawić skrzynię.

Naprawa skrzyni w warunkach rumuńskich skończyła się na wymianie jedynie oleju. Nie pomogło. Drugą wymianę, na wszelki wypadek, zrobiliśmy sami w warunkach polowych. Nie pomogło. Zapadła decyzja o powrocie.

Start spod Oradei, dość wcześnie rano. Do Warszawy jakieś 900 km, w tym trzeba przejechać przez góry na granicy słowacko-polskiej. Auto rusza z trójki, jedzie na trójce – max 70 km/h. Było… długo.

W Warszawie naprawa skrzyni w serwisie. Diagnoza: błąd elektryki – z powodu jeżdżenia w tzw. “gnoju” zgniły kable 😀

Morał: disco 2 w trybie awaryjnym skrzyni (limp home mode) dojedzie daleko!

Przelotne deszcze

Jadąc do Norwegii mocno zastanawialiśmy się czy będzie tam dobra pogoda. Z racji długości naszego urlopu i wielkości tego kraju (popatrzcie na mapę, ale z południa na północ Norwegii jest ponad 1 500 km!) postanowiliśmy ograniczyć wycieczkę do rejonu Bergen. Jest tam mnóstwo atrakcji turystycznych, więc uznaliśmy, że na pierwszy raz wystarczy.

Norweskie miasteczko

Analiza informacji o typowej pogodzie pokazała, że padać będzie sporo. Większość dni z deszczem, ale zgodnie z informacjami deszcze miały być “przelotne”.

Ok, teraz już wiemy. Rejon Bergen jest jednym z najbardziej deszczowych rejonów Europy. “Przelotność” deszczu polega na tym, że rzeczywiście przeleci. Po 2 dniach ciągłej mżawki. I na 15 minut 🙂

Jeżeli wybieracie się w ten rejon, to nie zapomnijcie o porządnych ubraniach turystycznych. My mieliśmy oczywiście buty trekingowe, kurtki nieprzemakalne itp. To za mało. Potrzebny jest naprawdę solidny sprzęt turystyczny, oddychający i szybkoschnący. I to najlepiej z nadmiarem. Inaczej wycieczka kończy się podziwianiem Norwegii z okna przyczepy campingowej bądź smętnym pobytem w mokrym namiocie.

Na lodowcu. Oczywiście pada

Rumunia 2018 – trasa

Z powodu awarii skrzyni biegów wycieczka była dużo krótsza, niż planowaliśmy. Zdążyliśmy wjechać w góry Apuseni, potem na najwyższy szczyt Bihorów (Curcubăta Mare), zjechać z niego i… trzeba było wracać.

Twierdza Ponoru

Twierdza Ponoru to kocioł skalny i jaskinia w rumuńskich górach Apuseni. Łatwe (dość!) dojście z noclegowni Poiana Glavoi. 

W środku płynie podziemna rzeka, co jest dość rzadkie. Jaskinia ma wejście dostępne dla turystów i drugi wylot (zdjęcie poniżej), który raczej do przejścia się nie nadaje. No chyba, że dla zdesperowanej osoby.

Sam kocioł skalny wygląda z góry tak:

widok z góry
wylot jaskini

a w środku jest tak:

Historia sera…

Historia sera jest dosyć długa.

Jeszcze jadąc w kierunku Bośni, gdzieś na Węgrzech, właściciel auta zorientował się, że jedzie bez dowodu rejestracyjnego. Szukanie w portfelu i schowkach nie zakończyło się sukcesem. Po konsultacjach telefonicznych z rodziną pozostałą w Polsce, postanowiliśmy jechać dalej a dowód “będzie dosłany MMS-em”. Na granicy węgiersko-chorwackiej o dowód rejestracyjny nie pytali, więc wjechaliśmy. Na kolejnej, chorwacko-bośniackiej, było już trudniej, ale udało się – po solennej obietnicy poprawy i bardziej materialnych dowodach wdzięczności. Nerwów jednak było sporo.

Do Bośni więc dotarliśmy. Powrót był jeszcze ciekawszy. Podczas dojazdu do granicy bośniacko-chorwackiej kierowca zorientował się, że nie ma paszportu. Szukanie nie dało efektu. Wizja “zostawiłem w hotelu w Mostarze” była prawie pewna, ale przecież da się “przejechać tę granicę na dowód osobisty”. Jedziemy więc. Przed granicą, dla umilenia oczekiwania do odprawy, ustawione wielkie billboard-y: “Nie wolno przewozić wina i sera”. Ok, nie, to nie. Mamy, ale się nie przyznamy. Przecież nie będą szukać.

Granica. Pierwsze okienko – odprawa paszportowa. Dajemy dwa paszporty i ten nieszczęsny dowód osobisty. Coś długo trwa przeglądanie dokumentów. Wreszcie słyszymy pytanie “Czyj to dokument?”. No, mój – odpowiada kierowca – Ale przecież na dowód mogę przejechać. “Oczywiście, ale ten jest nieważny”. O, kurcze!!! Kierowca zaczyna szukać paszportu – regularny kipisz auta. Na drogę lecą bagaże, śpiwory itp. Wreszcie, po 15 minutach, jest. Znalazł się! Odprawa paszportowa zaliczona.

3 metry dalej drugie okienko – celne. Celnik znudzonym głosem pyta “Coś do oclenia? Co przewozicie?”. “Nie, nic do oclenia” – odpowiada kierowca – “Mamy tylko ser”. Pamiętacie billboard z zakazami? Za minę celnika nie dałoby się zapłacić kartą Mastercard 😀